Jak biedaczyna Franciszek kościół Woźnikom sprawił, niemal samych ptaszków i jelonków mając zrazu za pomocników

Józef Szczypka

Miłej Panu Bogu estymy doznawał niegdyś kształtny kościół w Woźnikach, a tamtejsi braciszkowie reformaci, klasztor obok utrzymując, pobożną sławę zyskiwali, własnymi przykłady ucząc, jak darów niebieskich kosztować.

Krzepił ich swoją świętą poradą najczulszy patron i pokorny sługa Chrystusowy, Franciszek z Asyżu, bo on to w Woźnikach i w całej okolicy hojnie cuda czynił, nie wiedzieć czemu dziwnie ten zakąt wielkopolski upodobawszy. Może przypominał mu w czymś umbryjską ziemię, gdzie wszak kiedyś święty ów się rodził i wespół ze swymi szlachetnymi socjuszami nawracał był wszystkich, co żyli w mocy czarta? Może dojrzał liczne ptactwo, chętnie tu mieszkanie polne znajdujące, i radował się, słysząc skrzydlatych braci, jak nucą „Alleluja” z nie mniejszą sztuką, niż wówczas, gdy skowronki przyfrunęły do jego celi, kiedy sposobił się już na ucztę wiekuistą u Pana? A może Woźniki dlatego miłował, iż żmudną a słodką pracę musiał tutaj wykonać, żeby ciężkość brzechwa w ludziach nie stała i precz odeszło ich niepochybne potępienie?

Były tu przed wiekami tylko bory, mokradła, pustacie. Nikt nie znał pokarmu sakramentu, bo też i mało kto zapuszczał się w ciemną głusz Woźnicką, wyjąwszy może co pośledniejszych pastuchów tudzież myśliwych zażywających tutaj swego krwawego wczasu. Bolał Franciszek zwłaszcza nad tych ostatnich serca niedomogą i często łzami się zalewał, widząc (z wysokich okien nieba) wystraszonego śród chaszczy jelonka albo wilczaszka kłutego żelastwem przez zajadłych nemrodów.

- Bracie Eliaszu! – wołał. – Bracie Rufinie! Bracie Jałowcu! Cóż mam uczynić, żeby umiłowany nasz brat las cieszył się spokojem? Żeby drogi brat jelonek uciekł przed pogonią? Żeby biedny brat wilk nie postradał życia?

Atoli zapytywani tak druhowie Franciszkowi, którzy pospołu z nim niebo słusznie otrzymali, niewiele mogli biedaczynie doradzić jako męże już bezcielesne i w teraźniejszych sprawach ziemskich mniej biegłe. Zstąpił tedy sam Franciszek na padół Woźnicki i stanął przed gromadą pastuchów, tusząc mieć z nich nie lada jaką skrzepotę. Ci zlękli się świętego, albowiem objawił im się w niezwykłej światłości, a nadto jako prostaczkowie, boru tylko i paśby cudzej gadziny świadomi, nie widzieli dotąd ni krzyża, ni mnisiego przyodziewku, choćby tak skromnego jak Franciszkowe łataniny.

- Bracia! – zaczął przemowę biedaczyna, lecz okoliczny starodrzew, to jęcząc, to potrzaskując ciężko, jakby niemoc przedśmiertna go brała, to znowu mnożąc wesołe szumy niczym poświstujący młodzik, nazbyt głos zagłuszał. Święty zatem poprosił bór o uciszenie (mówiąc doń: bracie), poprosił też zielonego świerszcza (bratem go podobnie tytułując), żeby przez chwilę, gwoli większej uwagi słuchaczy, zaprzestał swoich skoków, i poprosił na koniec chmurę deszczową (łowiąc ją czule siostrą), by inszą obrała sobie drogę, gdyż pilną ma on konferencję z tym tu pastusi narodem. Ucieszyły się dęby, graby, buki, cisy. Przystanął życzliwie świerszcz. Skręciła gdzie indziej chmura, żeby słotą nie przeszkadzać dobremu Franciszkowi.

On zaś tak mówił teraz do bydłopasów: – Bracia! Dziwno wam, jak widzę, i strachacie się bardzo, wszelako nie na nikczemny rozbój, tylko z pokornym słowem i zachętą ku lepszemu przychodzę. O, pochwalony bądź Panie Boże, że stworzyłeś ten bór i tę polanę, i te wonne trawy, które nawet co leniwszym wołkom smakują. Pochwalony bądź, że pokazałeś słonku, którędy ma na drogę przez Twoje niebiosa, i nauczyłeś strumyk cichutko popluskiwać, i poprosiłeś wszystkie kwiatki, by każdy z nich pachniał, jak umie. Pochwalony bądź za to, iż dałeś szpakowi tyle lśniących kropek, i wymyśliłeś małego czyżyka, co nawet w okrutny mróz śpiewa i postanowiłeś tak, że jemiołuszka dostała żółty ogon, a jaskółka czarny, lecz dłuższy. Czy wszakże nie zginą ci bracia i siostry nasze, to jest brat las, siostra trawa albo bracia ptaszkowie? Czy ocaleje brat jelonek, który z lękiem w gęstwinie się skrywa? Czy znowu będzie musiał płakać brat wilk, liżąc broczące rany? O moi pastuszkowie mili! By groza nie hulała, a każde Boskie stworzenie swojego radu na ziemi zażyło, trzeba zło płoszyć z dusz ludzkich i godniejszych znajdować im druhów. O, czyńcie to i wy, czyńcie z wolą Boską, ale najpierw, dla znaczniejszych w pobożności efektów, postawcie kościółek na wzgórzu tak sobie, jak onym wymachującym oszczepami grabieżnikom w myśliwskich kurtach….

Proste pastuchy nie pojęły całkiem tego ślicznego kazania i zachodziły w głowę, czemuż to trawa, pasikonik, wszystkie ptactwo, a już zwłaszcza byle wilczy pomiot, rachować się mają ich krewniakami. A czyż więc pożegnano Franciszka z niemałymi honorami, klękając, gdy wznosił się ku niebu, to jednak nikt nie kwapił się do świętej budowy. Czy zresztą bydłopasi zdołaliby sobie poradzić z nią, niewiele dotąd umiejąc nad postawienie koliby? I martwił się cudowny sługa Chrystusowy, iż skoro sprawa obrót wzięła taki, Pan Bóg nieprędko na ziemię woźnicką zawita, natomiast grzech tutaj porośnie bujniej od czarciego ziela. Pilnie popatrywał na bór, lękając się, czy nie panoszy się tam nazbyt książę ciemności albo czy bracia zwierzaczkowi znajdują dość karmy i wolnego od harców myśliwskich spokoju.

Jednego razu usłyszał krzyk. A któż to? – Wyrwij mnie, święty Franciszku! Wyrwij mnie, patronie mój! – rozlega się płaczliwy wniebogłos. To wołał podróżny, co takie obfite błota napotkał, że już nosem w ich mazi nurkował, a by przyjemności miał jeszcze więcej, przyglądało się jego kąpieli parę wygłodniałych basiorów, skwapliwie języki swe oblizując. Franciszek zbliżył się do nieszczęśnika. Przemówił do wilków, żeby wstrzymały się z wieczerzą, a kiedy przywarknęły na zgodę (bo wszak i one nie tylko brzucha chcą słuchać), zakasał suknie i wyciągnął wędrusa z błota. Ten wielką okazował wdzięczność i jako człek majętny byłby nawet świętemu złotem dobrze zaświecił, Franciszek wszelako wnet ku niebu skierował swą postać, toteż podróżujący ocaleniec zamyślił się i głową długo pracował, jak z tak uczynnym patronem się rozliczyć. Wreszcie przysiągł, iż sumptem własnym postawi kościół na niepodległym wzgórku, pod którym pływając w jarudze, omal życia nie postradał.
I tak zrobił. Co przysiągł, to i dokonał, z gęby nie czyniąc cholewy.

Wzgórek nazwano Wyrwłem, że niby stąd wyrwał się ów godzien pochwały fundator kościelny. Franciszek cieszył się z drewnianej świątyńki, jaka została erygowana, i nim tutaj pierwszych towarzyszy do reformackiego habitu dopuścił, osiedlał pod jej strzechą ptaśne zakony i uczył je pobożnych śpiewów.

Ale diabeł nie spał. Gdy biedaczyna ukazał się raz myśliwym, ci tak mu wstrętnie urągali, iż z ptactwem i dzikimi bestiami się zadaje, że musiał hultajów wypędzić z kościółka. Kiedy indziej dwu osiłków dąb podcięło, by przygniótł świętą budowlę, i znowu siła natrudził się Franciszek, nim drzewo (bratem je nazywając cierpliwym) delikatnie przechylił w inszą stronę, ażeby tak świątynia, jak owe młokosy szkody nie ponieśli. Zdarzył się także pożar, który jakieś niegodniki wznieciły za namową niewiasty podłego sumienia. Znowu święty to wodą chlustał, to płomienie gołorącz odwracał, a gdy już ognia nie stało, swoimi błaganiami jeszcze tyle w Kancelarii Niebieskiej wyprosił, iż nieznośna baba, miast w mękach wiecznych gorzeć, w ślepiach tylko zaniemogła. Było też na Wyrwale, że ksiądz niegodny śpieszył do Mszy, i Franciszek dopiero tak go zmyślnie oddzielał obłokiem od kościoła, aż grzesznik w sobie skruszał i, odmieniwszy duszę na spowiedzi, inaczej do ołtarza chodził. Doprawdy, miał święty sporo zachodu z Woźnikami. Przecie i przyjemnego czasu nieraz tu zażył.

Ludzie pamiętali o modlitwach. Chorzy odzyskiwali wzrok, mowę, ruch albo i silniejszy duch w piersiach. A był również koń, który, gdy choroby się pozbył, przybiegł i skłonił się po swojemu przed kościelnym progiem, nieco zdumiony, bo skądś, z daleka, a może z bliska, dopadła jego uszu nie chrypliwa komenda furmańska, lecz szept cichutki i pieszczotliwy: – Bracie…

Legendy polskie, Instytut wydawniczy PAX,